Do tej pory widzowie kojarzyli „Znachora” przede wszystkim ze znakomitą rolą Jerzego Bińczyckiego. W nowej adaptacji powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza jego miejsce zajął Leszek Lichota. Aktor nie ukrywa, że na takie wyzwanie zawodowe czekał wiele lat. Historia profesora Rafała Wilczura/Antoniego Kosiby niezwykle go ujęła i wcielenie się w tak kultową postać, która ma ogromny bagaż doświadczeń, a jednocześnie boryka się z wieloma traumami i próbuje na nowo odkryć swoją tożsamość, było dla niego niezwykle cennym doświadczeniem. Film jest hitem Netflixa, bije rekordy popularności nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Leszek Lichota przyznaje też, że w tej wyjątkowej dla niego produkcji są sceny, których pierwotnie nie było w scenariuszu, a zostały nakręcone właśnie z jego inicjatywy.
– Spotkanie się z postacią Znachora jest jednym z najprzyjemniejszych przeżyć aktorskich w mojej karierze. Ten facet ma w sobie wiele pozytywnych i dobrych cech, które każdy z nas chciałby mieć. I pewnie większość z nas, a może i wszyscy je posiadamy, tylko często je tłumimy, bo są nieatrakcyjne i czasami lepiej użyć jakichś innych narzędzi, lepiej iść na skróty, żeby osiągnąć swój cel. A to jest facet, który na skróty nie chodzi. On ma swoją powagę, swój ciężar i swój kręgosłup, który go prowadzi prosto przez życie i temu życiu się nie poddaje i nie ugina. I to była ogromna przyjemność zmierzyć się właśnie z taką postacią – mówi agencji Newseria Lifestyle Leszek Lichota.
Aktor podkreśla, że stając na planie danej produkcji, nigdy z góry nie zakłada, że na pewno spodoba się ona widzom i zdobędzie dużą popularność. Oczywiście on sam daje z siebie wszystko, by jak najlepiej wykreować postać, która została mu powierzona, ale o sukcesie filmu decyduje też wiele innych czynników.
– Co do ewentualnie spodziewanego sukcesu myślę, że tutaj sytuacja była zero-jedynkowa, to znaczy albo będzie sukces, albo będzie porażka. Tutaj nie było założenia, że się jakoś prześlizgniemy, że to będzie taki film środka, że może coś się uda. Na szczęście mieliśmy supermożliwości produkcyjne i wszystkie możliwe narzędzia, żebyśmy to przeprowadzili w taki sposób, jaki chcemy. Mieliśmy też wolną rękę podczas realizacji tego filmu, no i dobrą ekipę, która ma już naprawdę duże doświadczenie, i myślę, że każdy z nas był bardzo dobrze obsadzony. I to też jest zasługa reżyserii – podkreśla.
Leszek Lichota nie ukrywa, że podrzucał reżyserowi do rozważenia pewne pomysły, których nie było w scenariuszu. Niektóre z nich doczekały się realizacji i znacznie wzbogaciły fabułę.
– Scenariusz jest pewnego rodzaju materią, bazą wyjściową i zawsze się w niego troszkę ingeruje, choć nie zawsze spotyka się to z dobrym przyjęciem. Ale ponieważ my z Michałem Gazdą, reżyserem, znamy się bardzo długo, mamy do siebie duże zaufanie i bardzo zależało nam na tym projekcie, więc to nie były takie rzucone ad hoc pomysły, tylko przemyślane sprawy, które bardzo pomogły naszej fabule. I faktycznie znalazło się parę takich rozwiązań, na które wpadliśmy w trakcie realizacji, nawet w tym samym dniu. Po prostu zobaczyliśmy przestrzeń, czym dysponujemy i co możemy do tego dodać. I faktycznie parę takich scen weszło i moim zdaniem przydało się w naszym „Znachorze” – mówi.
Tak właśnie została zrealizowana dosyć odważna scena, w której główny bohater kąpie się nago w rzece. Aktor przekonuje jednak, że nie chodziło im o to, by epatować nagością, ale odwrócić typową dla kina perspektywę i zawrzeć w tym kadrze pewne przesłanie.
– W filmie w wątkach damsko-męskich przeważnie pokazuje się kobiety roznegliżowane, albo biorą prysznic, albo kąpią się w rzece I filmowcy mocno posługują się tą kobiecą seksualnością. Natomiast ta historia opowiada o czymś innym. Ta seksualność w moim bohaterze przez lata tułaczki była uśpiona, natomiast mocno rozbuchana w postaci Zosi i to u niej trzeba było rozbudzić te namiętności. No i dostała faceta, który jej pomagał w młynie, ale też zobaczyła w nim atrakcyjnego mężczyznę. Ta scena nie była dodana tylko dlatego, żeby powstała, ale później miała ona swoje konsekwencje – mówi.
Leszek Lichota zauważa, że kino musi iść z duchem czasu i się zmieniać, ponieważ coś, co kiedyś ludzi bawiło czy gorszyło, dziś już nie ma szans na wywołanie u widzów podobnej reakcji. Przed filmowcami stoi więc ogromne wyzwanie, by dotrzeć do coraz bardziej wymagających odbiorców żyjących w innych realiach.
– Kino, tak samo jak sztuka, nieustannie się zmienia, bo musi odpowiadać na potrzeby czasów, w których się je tworzy. I myślę, że filmy, które były robione w latach 90., nie miałyby szans powstać dzisiaj. Ostatnio oglądałem właśnie jakieś komedie z końcówki lat 80. i 90., które były w tamtym czasie hitami i były megaseksistowskie. Wszystkich nas to wtedy bawiło, natomiast dzisiaj jak się na to patrzy, to jest taki odruch, że niekoniecznie. Myślę, że ludzie dojrzewają do tego, żeby inaczej patrzeć na pewne sprawy, a kino jest właśnie odbiciem tych spostrzeżeń, więc musi się nieustannie zmieniać – dodaje aktor.
Nowa adaptacja „Znachora” w reżyserii Michała Gazdy dostępna jest w serwisie Netflix. W postać Marysi, córki prof. Wilczura, wcieliła się Maria Kowalska, właścicielkę młyna Zośkę gra Anna Szymańczyk, hrabiego Czyńskiego – Ignacy Liss, a jego rodziców – Izabela Kuna i Mikołaj Grabowski.